Śmiech ogra (Le Rire de l’ogre)
tłum. Magdalena Pluta
Sic!, 2006
s. 266
Rozpoczęłam poznawanie twórczości Pierre’a Péju od lektury Siostrzyczki Ewy od kartuzów.
Pamiętam, że ta cienka książeczka bardzo mi się spodobała, chociaż dziś
już nie umiałabym powiedzieć o niej nic znaczącego. Trafiając na
kolejną powieść tego autora spodziewałam się co najmniej podobnych
wzruszeń.
Péju podzielił Śmiech ogra
na dwie części. W pierwszej tworzy przeplatające się obrazy: II wojna
światowa, masowe unicestwianie ludności Ukrainy jest preludium do
wydarzeń, toczących się dwadzieścia lat później w małym niemieckim
miasteczku. Jeden z bohaterów, niemiecki oficer, lekarz „[...] cierpiał,
nie mogąc sobie wyobrazić ludzkiej potworności na taką skalę. Możemy
dopuścić do świadomości drogę krzyżową każdego człowieka z osobna, ale
nigdy w masie. Jeśli cierpienie jest masowe, staje się abstrakcyjne.
Ludzkość w ogóle, ludzkość podlegająca masowo eksterminacji wymyka się
naszemu współczuciu.” (s. 69). Współudział w ludobójstwie wykrzywia
psychikę mimowolnych sprawców, żołnierze próbujący ratować ukraińskie
dzieci i patrzący na śmierć ich matek muszą jakoś sobie poradzić z
traumą uczestnictwa w tym procederze, próbować normalnie żyć, zakładać
rodziny, płodzić dzieci. Nie każdemu się to udaje, doprowadzając do
powojennych tragedii. Ciągle przebija się w ich świadomości bajka o
ogrze, który tak mocno trzymał dzieci, że aż je udusił – i nie przydały
mu się na nic. I obraz Boga wokół morza cierpienia, trudny i niemożliwy,
wymazany z prawa do istnienia, bo „świat nie jest niczym innym jak
wysiłkiem, jaki Bóg podejmuje, aby się samemu unicestwić, przejęty
zgrozą nad własnym Dziełem Stworzenia... Świat, ze wszystkim, co się na
nim dzieje, nie jest niczym innym jak samobójczym gestem Boga, który
usiłuje jeszcze trochę bardziej zepsuć swoje ohydne dzieło, zrujnować
własną boskość. Wielki stos rupieci Boga, który usiłuje z tym skończyć.”
(s. 76).
Więcej na blogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz