czwartek, 24 stycznia 2013

"Muzyka fal" Sara MacDonald


Czasami otwierając książkę znajdujemy coś zupełnie innego, niż się spodziewaliśmy. To miała być przyjemna, nostalgiczna opowieść o trzech pokoleniach Tremainów z Kornwalii, z małym polskim wątkiem. Było zupełnie inaczej. Lepiej i głębiej. Mogłabym napisać, że akcja książki jest raczej przewidywalna, a psychologiczne sylwetki bohaterów są dosyć płytkie i bez trudu zidentyfikujemy już na początku czarne i białe charaktery. Ale nie napiszę. Mimo, iż wiele na to wskazuje, to „Muzyka fal” Sary MacDonald nie jest przesiąknięta tanim melodramatyzmem. Nie napiszę też, że jest to ckliwa historia bazująca na emocjach czytelnika, mimo, iż łez wylałam sporo. Dla mnie to piękna książka, która dostarczyła mi wiele wzruszeń i skłoniła do refleksji nas sobą, otaczającymi mnie ludźmi, nad światem.

Fred i Martha Tremainowie to urocza para staruszków mieszkających w domu na kornwalijskim wybrzeżu. W otoczonym pięknym ogrodem domu stworzyli swój mały raj. Mieszka z nimi ich syn Barnaby, który jest pastorem oraz, przez większość czasu, także ich wnuczka – Lucy, która jest córką Anny, ich pierworodnej – ambitnej i zimnej prawniczki. Na jesiennym niebie życia Tremainów zaczynają się jednak pojawiać chmury, bowiem Martha choruje na Alzheimera, jedną z najboleśniejszych dla bliskich chorób. Wzruszająca, ciepła staruszka powoli odchodzi do własnego świata, świata, przed którym całe życie uciekała. Wspomina czasy kiedy w podwarszawskiej miejscowości była Martą Ołowską, Żydówką, która po sąsiedzku przyjaźniła się z Kurtem Saurerem – Niemcem. Przedwojnie i sama wojna spowodowały, że przyjaźń nie przetrwała, ale zawirowania historii sprawiły, że ich losy splotły się bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz