Jest pewien zwrot, który jest w
stanie wywołać atak paniki nawet u najbardziej zaprawionych w bojach
blogerów książkowych. Na jego dźwięk natychmiast gasimy komputery,
wyłaczamy telefon i zaczynamy unikać listonosza.
Polski debiut. Lektura wysokiego ryzyka. Także prawnego, gdyż zdarza się ostatnio, iż skrytykowani debiutanci straszą pozwami.
Pojawiają
się głosy, że bezpieczniej stawiać w tej sytuacji na "autorów starej
szkoły", zweryfikowanych przez upływ czasu i lata doświadczeń
czytelniczych, wlasnych i cudzych. "Pożoga" Zofi Kossak wydawała się
tutaj pewniakiem. Niestety - nie wzięłam pod uwagę, że nawet najlepszy
pisarz kiedyś debiutuje.
Mistrzyni
stylizacji pisze tutaj tak, jak wydawało mi się, że będzie pisać
Rodziewiczówna - podniośle i z wykorzystaniem wszelkich możliwych kalek
językowych. Sama zaś Rodziewiczówna z tego samego okresu (lata 20-ste:
"Niedobitowski z przygranicznego bastionu") to gejzer ironii i
sarkazmu. U Kossak-Szczuckiej straszą zaś lniane główki dzieci,
westchnienia, achy i ochy. Tyle, jeśli chodzi o czytelnicze stereotypy.
Mimo
wszystko warto jednak przebrnąć przez stylistyczne skamieliny, forma
formą, ale liczy się przede wszystkim treść, a ta momentami frapuje i
skłania do myślenia.
Zofia Kossak była żoną administratora jednego z wołyńskich majątków należących do Józefa Potockiego - Nowosielicy.
Na
Wołyniu spędziła większą część swojego życia (jako dziecko przeniosła
się wraz z rodzicami z Lubelszczyzny), tamteż była świadkiem wybuchu
rewolucji październikowej i dwóch burzliwych lat, które nastąpiły
potem, kiedy to Ukraina wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk:
bolszewickich, niemieckich, a także ukraińskich spod kilku sztandarów.
Autorka
stara się możliwie wiernie oddać przebieg wydarzeń, nie wybiega do
przodu, nie umieszcza w tle informacji, którcych wówczas nei miała (na
przykład na temat przebiegu frontów).
Jest
to zapis końca świata, ale nie taki, jak byśmy się spodziewali. Moja
oczekiwania w stosunku do tej książki zostały ukształtowane przez
skojarzenia z Rzezią Wołyńską (1943). Tymczasem Szczucka pisze, że
(przynajmniej początkowo), wydarzenia na Wołyniu były przede wszystkim
zamachem na własność. Wcale nie miały też charakteru nacjonalistycznego
(czyli w tym przypadku antypolskiego, a także, do pewnego stopnia
antyżydowskiego). Dość powiedzieć, że słowo "pogrom" początkowo
odnosiło się przede wszystkim do rabunkowych napadów na polskie dwory.
Jednak stopniowo sprawy zaczęły się wymykać spod kontroli, stopniowo rozkręcała się spirala przemocy.
Wiele tu także goryczy w stosunku do wojsk Piłsudskiego, którzy nie przyszli w porę z pomocą swoim rodakom.
Czy
warto przeczytać tę książkę? Mimo zgryźliwego wstępu uważam, że tak.
Polski rynek jest od 20 lat zalewany różnymi sentymentalnymi
książczynami, ludzi którzy dawne kresy wschodnie oglądali co najwyżej
na jakimś szkoleniu partyjnym. A tu przynajmniej mamy nie jakaś cienką
podróbę, a oryginał.
być może się skusze, ciekawa okładka :)
OdpowiedzUsuńObserwuje i zapraszam do siebie :)
No, rzeczywiście, strasznie zgryźliwie napisałaś, jak na Ciebie:)
OdpowiedzUsuńNie lubisz Zośki?:)
Mnie się podobało i jej sposób wypowiedzi wydał mi się raczej stylizowany i aż zapierał mi dech miejscami. Ale może mamy inny odbiór i inne potrzeby estetyczne. Ja np. w ogóle nie znoszę poezji, jestem głucha na poezję i w ogóle, a Zośka Kossakówna z jej "jasnymi głowkami dzieci" i "kopytkami maleńkich źrebiąt" zabieranych przez bolszewików od matek-klaczy chwyta mnie za serce i łzy wyciska.