środa, 5 czerwca 2013

Nadzieja czerwona jak śnieg - Andrzej W. Sawicki

Daleko mi do osób żywiących niewzruszone przekonanie, iż beletrystyka dzieli się na literaturę wysokich lotów oraz na fantastykę. Taka "Gra o tron" więcej mnie nauczyła o życiu i rządzących nim prawidłach niż niejedno dzieło tzw. literatury wysokiej, dlatego też szydzenie z gatunku fantastyki jako takiej zazwyczaj odbieram jako zbędny snobizm. Dla mnie osobiście książki od zawsze dzieliły się, dzielą i dzielić się będą na „te złe” i „te dobre”, no, może jeszcze na te "takie sobie".

Wiadomość, iż jakiś nieznany mi polski autor pokusił się o stworzenie sci-fi osadzonej w realiach powstania styczniowego, przyjęłam początkowo ze zdziwieniem, a następnie ogromnym entuzjazmem - fantastyka i historia odkąd pamiętam, wydawały mi się idealnym połączeniem. W tamtym momencie stało się dla mnie jasne, że muszę zdobyć i przeczytać tę książkę. Im szybciej, tym lepiej.

Gdy tylko doręczona została mi przesyłka z „Nadzieją czerwoną jak śnieg” w środku, powieść z marszu poszła na czytelniczy pierwszy ogień, bezlitośnie gromiąc przy tym konkurencję w postaci kilkunastu innych, od dłuższego czasu już czekających na półce pozycji, z których z każdą również okropnie chciałam się zapoznać. Panie Andrzeju, jeżeli czyta Pan tę recenzję, niniejszym może Pan sobie pogratulować. Udało się Panu rozbudzić moją ciekawość.

Powieść zaczyna się wyśmienicie. Na stole u żydowskiego szewca leży ranny polski żołnierz, którego z pomocą córki gospodarza opatruje oddziałowy medyk. Dopiero co wybuchło powstanie styczniowe. Nasi w końcu ponownie chwycili za broń i w jednej z pierwszych potyczek szczęśliwie udało im się rozbić carskie wojska. Teraz, korzystając z chwili spokoju, pośpiesznie liżą rany, przygotowując się do kolejnej bitwy. Niespodziewanie do punktu opatrunkowego zostaje przyprowadzony żołnierz strony przeciwnej, z miejsca wzbudzając najwyższe podejrzenia Polaków. Skoro nie wycofał się wraz ze swymi oddziałami, to zapewne jest szpiegiem tudzież innym dywersantem i na pewno kombinuje coś bardzo niedobrego... Jak się okaże, o wiele bardziej niedobrego niż w najśmielszych przypuszczeniach powstańców. Porucznik Pustowójtow – bo o nim mowa – jest tzw. oborotenem, człowiekiem na skutek turbulencji rzeczywistości zdolnym władać mocą niedostępną zwykłym śmiertelnikom, okazem niezwykle rzadkim, jak też... śmiertelnie niebezpiecznym. Próżną ofiarą okażą się wysiłki, krew, pot i łzy całego oddziału powstańców – jeden Pustowójtow będzie w stanie zniweczyć drogo okupione zwycięstwo. Ale Polacy również nie gęsi i swych odmieńców mają, a co więcej - w razie potrzeby nie zawahają się ich użyć. Czy z pomocą grupki potężnych, sympatycznych ekscentryków uda się odmienić znany z historii los powstania styczniowego?

Od samego początku akcja powieści galopuje w zawrotnym tempie, a oszołomionemu szybkością wydarzeń czytelnikowi pozostaje jedynie przewracać kolejne strony. Tu muszę panu Andrzejowi oddać, że od momentu, gdy zagłębiłam się w jego książkę, spędziłam z nią bite trzy dni z rzędu, nie bardzo mając głowę do jakichkolwiek innych zajęć. Przedstawiona w powieści historia okazała się być zbyt absorbująca, choć każdy kolejny rozdział... coraz bardziej rozczarowywał. Dlaczego?

Czytaj dalej...

2 komentarze:

  1. Och, a już myślałam, że powtórzy sukces pani Cherezińskiej... Rozczarowuje? Szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozczarowuje, ale tego, kto miał względem niej pewne konkretne oczekiwania ;) Bo generalnie to sprawnie napisana literatura rozrywkowa, którą szybko się czyta. Ale niestety tylko rozrywkowa :(

    OdpowiedzUsuń